wtorek, 27 sierpnia 2013

Elegia



Szlak bojowy wojska polskiego u boku armii czerwonej – od Lenino do Berlina – był motywem często wykorzystywanym w kinematografii PRL. W zbiorowej pamięci funkcjonuje on  przede wszystkim poprzez przygodową konwencję Czterech pancernych i psa, bądź epickie freski Jerzego Passendorfera (Kierunek Berlin, Ostatnie dni) i małżeństwa Petelskich (Jarzębina czerwona). Wszystkie z powyższych obrazów powstały w latach sześćdziesiątych. Późniejsza o dekadę Elegia (1979) w reżyserii Pawła Komorowskiego to ciekawy i niemal odosobniony w polskim kinie przykład pokazania wydarzeń wojennych z odmiennej perspektywy.



Elegia opowiada o losach żołnierzy z polskiego oddziału piechoty, walczącego na Pomorzu w pierwszych miesiącach 1945 roku. Podobnie jak we wspomnianych filmach Passendorfera, Elegia nie ma jasno nakreślonych postaci pierwszoplanowych, zbiorowym  bohaterem są żołnierze jednego plutonu. Wrażenie to wzmacnia fakt, że w filmie wystąpili przede wszystkim mało znani aktorzy, z którymi trudniej jest się widzom utożsamić. Zamiast żołnierskiej ballady, Elegia prezentuje obraz na wskroś naturalistyczny. Fabuła filmu jest bardzo prosta i większość czasu poświęcone jest nie rozwijaniu akcji, ale drobiazgowemu przyglądaniu się żołnierskim zajęciom. Marsz, odpoczynek, krótki sen wśród mrozu i śniegu, czyszczenie broni, zwiad, opatrywanie rannych i tym podobne. Kamera zazwyczaj jest blisko postaci, pozwala na dokładną obserwację ich zachowań. Podobnie jest w scenach batalistycznych. Elegia nie pokazuje rozmachu wojny poprzez wielkie sceny zbiorowe z wykorzystaniem czołgów i armat, pokazuje jej dramat z perspektywy pojedynczych, anonimowych żołnierzy, wokół których panuje ogłuszający huk, padają strzały, wybuchają bomby.



Trudno jest mówić o wyjątkowości Elegii nie zdradzając jej zakończenia, dalsza część notki będzie więc po części spoilerem. W odróżnieniu od większości filmów opowiadających o polskim wojsku prącym w kierunku Berlina, nie ma tu końcowej radości zwycięstwa. Polscy żołnierze zostają okrążeni przez nazistów. Część zostaje zabita w walce, ranni są systematycznie dobijani na polu bitwy. Pozostali, schwytani przez oddział SS, po bezskutecznej próbie ucieczki z niewoli zostają związani drutem kolczastym, zamknięci w stodole i spaleni żywcem. Zimna, naturalistyczna rejestracja przygotowań do egzekucji, krępowanie jeńców, polewanie ich benzyną, wreszcie ostatnia, trwająca kilka minut i pokazana w kolorze (podczas gdy cały film jest czarno-biały) scena podpalenia stodoły robi ogromne wrażenie i przywodzi na myśl wstrząsający, kilka lat późniejszy film Elema Klimowa Idź i patrz (1985), bądź równie niepokojącą scenę zabijania ludzi w komorze gazowej z Kornblumenblau (1988) Leszka Wosiewicza. Ostatnie minuty filmu, przedstawione są  niemalże bez patosu – związani i polewani benzyną żołnierze śpiewają co prawda Mazurek Dąbrowskiego, ale nie hardo jak niezłomni męczennicy, lecz nierówno i z trwogą, trzymając się słów hymnu jak ostatniej pociechy i wytłumaczenia, że ich śmierć nie pójdzie na marne. To sprawia, że Elegia mówi więcej o okrucieństwie wojny, czy konkretnie o okrucieństwie nazistów, niż dziesiątki innych polskich filmów wojennych.



Tablica zaprezentowana na końcu filmu informuje, że przedstawione w filmie wydarzenia zostały oparte na faktach, znanych jako mord w Podgajach. Z tego względu Elegię niektóre publikacje uznają za fabularyzowany dokument. Według nowszych ustaleń historyków, o których można przeczytać na przykład tutaj, w rzeczywistość zbrodnia ta miała jednak prawdopodobnie inny przebieg. Po pierwsze nie jest oczywiste SS-mani jakiej narodowości – Niemcy, Holendrzy czy Łotysze – jej dokonali. Po drugie, i ważniejsze, polscy jeńcy prawdopodobnie nie zginęli w płonącej stodole, pożar był bowiem wypadkiem, ale zostali rozstrzelani. Zbrodnia nie była więc aż tak okrutna, choć miała za to szerszy zakres, zginęło więcej ludzi aniżeli zostało to przedstawione w filmie. Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno jest uważać Elegię za rekonstrukcję rzeczywistych, historycznych wydarzeń, ale być może tym lepiej dla filmu. Nie traktując go jako dokumentu, łatwiej jest docenić unikalną w skali polskiej kinematografii formę.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Me and the colonel (Jakobowsky i pułkownik)



Wyjątkowo mało jest filmów o Polakach, którzy w czasie drugiej wojny światowej znaleźli się na zachodzie Europy. W okresie PRL był to temat politycznie raczej niechciany, nie podchwycono go również po 1989 roku – być może losy Polaków we Francji czy Wielkiej Brytanii nie wydawały się naszym twórcom równie przejmujące jak deportacje na Wschód. Paradoksalnie więcej – choć nadal mało – o naszej emigracji mówiły kinematografie zachodnie. 



Interesujący może być przykład amerykańskiego filmu z roku 1958, pod tytułem Jakobowsky i pułkownik, powstałego na podstawie sztuki Franza Werfela, Austriaka żydowskiego pochodzenia. Fabuła w skrócie przedstawia się następująco. Latem 1940 roku, wojska niemieckie zajmują Francję. W Paryżu panuje popłoch, wielu ludzi próbuje zorganizować sobie ewakuację, ale w obliczu chronicznego braku środków transportu jest to niemal niemożliwe. Niemniej, dwóch mieszkańców pewnego paryskiego hoteliku próbuje opuścić miasto za wszelką cenę. Jednym z nich jest Samuel Jakobowsky (a właściwie Jakubowski), polski Żyd, a tak naprawdę Żyd-wieczny tułacz, bo już w pierwszym monologu przedstawia on historię swojego życia jako ciągłej ucieczki po całej Europie przed pogromami i prześladowaniami politycznymi. Drugim jest polski pułkownik Tadeusz Bolesław hrabia Prokoszny, który dostał od ambasady misję przewiezienia danych o polskim podziemiu do Londynu. Jak łatwo się domyśleć, panowie ruszają w podróż na wybrzeże razem, zabierając jeszcze adiutanta Prokosznego, kaprala Szabuniewicza oraz jego narzeczoną Suzannę, a po drodze czeka ich wiele przygód i niebezpieczeństw.

Rolls Royce załatwiony dzięki sprytowi Jakobowsky'ego

Film jest komediodramatem i jego humor leży, oprócz gier słownych, przede wszystkim w obśmiewaniu postaci pułkownika. Prokoszny to rzeczywiście dobry materiał do żartów. Wielki pan, Don Kiszot z ułańską fantazją (nie bez przyczyny w polskim przekładzie sztuki Werfela występuje on jako pułkownik Umieralski). Rozprawiający bez przerwy o honorze, romansujący na potęgę, z wielką słabością do alkoholu, a jednocześnie urodzony antysemita. Widzowie wrażliwi na punkcie wizerunku Polaków mogą więc nieraz zazgrzytać zębami w czasie seansu, ale sprawa jest chyba nieco bardziej skomplikowana. Przeglądając polską prasę emigracyjną wydawaną w czasie wojny, znaleźć można niezliczoną liczbę artykułów pytających dlaczego Polaków przedstawia się w taki mniej więcej sposób, jak później przedstawiono Prokosznego. Najczęściej obwiniano wrogą Polsce i Polakom propagandę, za którą najczęściej stać mieli Sowieci. Oczywiście, ale sami Polacy z pewnością także dawali powody i wiele wskazuje na to, że zarówno antysemityzm jak i specyficznie pojmowana szlacheckość były w tym środowisku zamiatane pod dywan. 

- Panie pułkowniku, dobrze pan prowadzi? - Jestem kawalerzystą. - Ach, współczesna kawaleria opiera się na pojazdach mechanicznych. - Nie w Polsce.

 Z pewnością przyznać trzeba, że wiedza twórców filmu o Polsce była bardzo powierzchowna. Wyjątkowo zabawne są sceny kiedy pułkownik – czasem po kilku głębszych – zaczyna śpiewać po polsku, na przykład „Co to da gwar, wesowy car, bo ma magra poro prodżekt, jak ugasi czar” (Co to za gwar, wesoły car, bo mu margraf przysłał projekt, jak ugasić żar). Prokoszny wygrywa swojej ukochanej pod oknem na bałałajce, jego wspomnienia z Polski ograniczają się do rodzinnego dworku i marszałka Piłsudskiego. 

Można więc zadań tradycyjne pytanie, czy jest to film antypolski? Niekoniecznie. Odwaga pułkownika jest niekłamana, nawet jeśli przeradza się w brawurę albo łączy z ilością wypitego alkoholu. Prokoszny jest patriotą i dobrym człowiekiem, chociaż obdarzonym mentalnością zupełnie niepraktyczną w czasach, w których się znalazł. Dopiero razem z Jakubowskim, do którego stopniowo się przekonuje, człowiekiem, którego wieczna tułaczka zmusiła do skrajnej praktyczności, stanowią niesamowicie skuteczny duet. I taka alegoria stosunków polsko-żydowskich, opartych na współpracy, a nie antagonizmie wydaje mi się o wiele bardziej budująca niż oburzenie z powodu szargania naszych świętości.

Danny Kay jako Samuel Jakobowsky

Dodać można, że polska premiera filmu miała miejsce w roku 1961 i poprzez wyeksponowanie donkiszoterii Prokosznego wpisywała się w wątek polskiej bohaterszczyzny, naczelny temat ówczesnej debaty filmowej, sprowokowanej dziełami polskiej szkoły filmowej. A więc, chcąc nie chcąc, hollywoodzcy twórcy zabrali również głos w dyskusji na temat „polskiej duszy”. Warto obejrzeć Jakobowsky’ego i pułkownika ze względów historycznych, ale także jako dobry komediodramat (choć jego teatralność musiała być widoczna już w czasie premiery), a przede wszystkim ze względu na świetną rolę Jakobowsky’ego, granego przez Danny Kay’a, uhonorowanego za swoją grę Złotym Globem. Przegląd fotosów z filmu można zobaczyć tutaj.

niedziela, 24 lutego 2013

PT 109

Film biograficzny o bohaterskiej przeszłości urzędującej głowy państwa? Niełatwo jest znaleźć w historii kina takie przykłady, a jeśli już, intuicja nakazywałaby szukać wśród autorytarnych reżimów, rządzonych twardą ręką przez zapatrzonych w siebie, charyzmatycznych przywódców. Tymczasem, 19 czerwca 1963 roku, w Stanach Zjednoczonych na ekrany kin wszedł film PT 109, opowiadający o wojennych przygodach Johna Kennedy’ego, 35 prezydenta USA, pełniącego swoją funkcję jeszcze przez pięć miesięcy, aż do zamachu w Dallas 22 listopada 1963 roku. 



Akcja filmu przenosi widzów na południowy Pacyfik, arenę wojny amerykańsko-japońskiej. Tytuł odnosi się do numeru łodzi patrolowej, której dowództwo objął w początkach 1943 roku młody porucznik John „Jack” Kennedy. Blisko dwuipółgodzinny obraz pokazuje proces remontowania zdezelowanej jednostki przez jej nową załogę i entuzjastycznego dowódcę, jej pierwsze misje patrolowe, ratunek odciętej przez Japończyków grupy amerykańskich marines. Główny wątek filmu opowiada jednak o katastrofie łodzi PT 109 staranowanej przez japoński okręt. Mimo, że załoga została przez dowództwo uznana za straconą, Kennedy’emu udało się nawiązać kontakt z rdzennymi mieszkańcami okolicznych wysp, którzy przekazali australijskim aliantom wyrytą w skorupie orzecha kokosowego prośbę o ratunek. Kennedy, dzięki swojej wytrwałości i odwadze, doprowadził do uratowania rozbitków.

PT 109 tuż po katastrofie.

Film z grubsza oddaje autentyczną historię, pomimo pewnych nieścisłości i zaburzeń chronologii, mających na celu uatrakcyjnienie fabuły (np. w rzeczywistości to tubylcy, a nie Amerykanie, wpadli na pomysł przekazania wiadomości na skorupie kokosa). Jednak bez względu na stopień, w jakim scenariusz opierałby się na wiarygodnych źródłach, najwięcej emocji wzbudzać musiała postać głównego bohatera, aktualnie urzędującego prezydenta. Film od początku produkowany był więc pod specjalnym nadzorem. Osobistą pieczę nad nim objął legendarny producent i szef wytwórni filmowej Jack Warner. John Kennedy naturalnie wyraził zgodę na jego powstanie, pod warunkiem, że będzie odpowiadał prawdzie historycznej, że w zyskach będą partycypować dawni członkowie załogi PT 109 i ich rodziny, oraz że będzie miał wpływ na obsadę, a przede wszystkim wybór odtwórcy samego siebie. Z grupy kandydatów, w skład której wchodził m. in. Peter Fonda i Warren Beatty (faworyt Jacqueline Kennedy), wybór ostatecznie padł na Cliffa Robertsona, aktora którego występ podczas zdjęć próbnych najbardziej przekonał prezydenta, mimo że Robertson był wówczas 15 lat starszy niż porucznik „Jack” przejmujący dowództwo swojej łodzi.

Z prawej strony Cliff Robertson jako porucznik Kennedy.

Kreacja Robertsona jest chyba jednocześnie najmocniejszym i najsłabszym punktem tego filmu. Główny bohater: przystojny, odważny, pomysłowy, z poczuciem humoru jest postacią świetnie pasującą do wojennego kina przygodowego. Jest też moralnie nieskazitelny i bywa patetyczny, szczególnie tłumacząc dlaczego zdecydował się przybyć na front, mimo że miał wygodną i bezpieczną posadę sztabową albo decydując się na objęcie dowództwa kolejnej łodzi, mimo że po katastrofie PT 109 przysługuje mu odesłanie do kraju. To sprawia, że grana przez niego postać miejscami szeleści papierem, i to takim, na którym spisano przemówienie przedwyborcze. Wydaje się, że film PT 109 wpadł w najbardziej oczywistą pułapkę. Wiadomo było, że główny bohater będzie porównywany z rzeczywistym politykiem i jego aktualnymi działaniami. Każdy szlachetny gest filmowej postaci będzie apologią realnej polityki Kennedy’ego, podobnie jak każdy ewentualny przejaw słabości, jej krytyką.  Twórcom ostatecznie wyszła laurka, która – pomimo wielkiej medialności rzeczywistego Johna Kennedy’ego – nie przełożyła się na sukces artystyczny, ani kasowy. Film przyjęto dość sceptycznie, a już wkrótce później najgłośniejszym (jak i najbardziej filmowym) epizodem, stały się ostatnie godziny jego życia, wizyta w Dallas i śmierć z ręki zamachowca. Trailer PT 109 można obejrzeć tutaj.

Model łodzi patrolowej PT 109. Łódź dowodzona przez Kennedy'ego była w latach 60. popularnym modelem zabawki dla chłopców. Na podstawie jego przeżyć powstał komiks, a sam film PT 109 powstał na podstawie wydanej wcześniej książki Roberta Donovana: PT 109: John F. Kennedy in World War II.

czwartek, 17 stycznia 2013

Hunde, wollt ihr ewig leben (Psy, chcecie żyć wiecznie?)

Bitwa stalingradzka należy do najżywiej funkcjonujących w kulturze masowej epizodów drugiej wojny światowej. Na jej temat nakręcono przynajmniej kilkanaście filmów i seriali, napisano liczne książki, nagrano piosenki, stworzono gry komputerowe. W kinematografii, jednym z pierwszych i jednocześnie najmniej znanych filmów o Stalingradzie jest zachodnioniemiecki Hunde, wollt ihr ewig leben (Psy, chcecie żyć wiecznie?) z roku 1959.





Film jest dramatem wojennym, opowiadającym o młodym oficerze niemieckim wysłanym do walk w okolice Stalingradu. Początkowo pełni funkcję oficera łącznikowego przy walczących u boku Niemców wojskach rumuńskich. Później, gdy zamknie się pierścień okrążenia sowieckiego, zostanie przeniesiony bliżej miasta, gdzie będzie obserwował nie tylko walki uliczne, ale postępującą desperację niemieckich żołnierzy, wygłodniałych, zziębniętych, schorowanych, tracących nadzieję na przeżycie. Akcja filmu zakończy się wraz z kapitulacją okrążonej, niezdatnej do dalszej walki armii Friedricha Paulusa. Całość jest dość dobrze nakręcona, a największą przeszkodą w jego oglądaniu jest chyba nierówne aktorstwo (dobra główna rola porucznika Wisse i generała Paulusa, który mimiką twarzy potrafi sporo pokazać, ale zabawę dość skutecznie psują np. odtwórcy ról majora Linkmanna i podporucznika Fuhrmanna). W fabułę sprawnie wplecione są materiały archiwalne, przekonująco wypadają też sceny batalistyczne, a szczególne wrażenie – nawet dzisiaj – może zrobić scena sowieckiego szturmu na pozycje rumuńskie w pierwszej części filmu.
Hunde… warto jednak obejrzeć nie tylko jako widowisko wojenne, ale również jako film niemiecki, nakręcony 16 lat po opisywanych wydarzeniach. A więc w czasie, kiedy pamięć o II wojnie światowej była jeszcze bardzo żywa i kiedy – na dobrą sprawę – społeczeństwo niemieckie nie przepracowało jeszcze w zbiorowej pamięci swojego nazistowskiego rozdziału. Interesujące jest więc, w jakim szerszym (politycznym, ideologicznym) kontekście niemieccy twórcy ujęli jeden z najtragiczniejszych dla nich epizodów wojny na froncie wschodnim.


Film otwierają sceny zwycięskich wojskowych parad Niemców, a zamyka bezładna kolumna umierających z wyczerpania żołnierzy.

Pierwsza sekwencja filmu poświęcona jest drodze głównego bohatera – porucznika Wisse – na front i pełni ona jednocześnie rolę wprowadzenia do świata przedstawionego. Tylko z tych pierwszych scen widz wywnioskować może, że w zasadzie oglądamy na ekranie najeźdźców, okupantów, ale obraz i tak jest wyjątkowo łagodny, bo pojawiają się w nim niemal wyłącznie, tak zwani, „dobrzy Niemcy”. Porucznik Wisse, jeszcze na tyłach, załatwia pięknej rosyjskiej dziewczynie, Katji, pracę w bibliotece, co ochrania ją przed wyjazdem na przymusowe roboty do Rzeszy. Później, w drodze pod Stalingrad, wraz z dwoma innymi oficerami zatrzymują się w wiejskim domu, gdzie dzielą się z rosyjską gospodynią prowiantem, razem jedzą kolację, rozmawiają z dziećmi, uśmiechają się. W tym czasie starsi oficerowie starają się uświadomić Wissego, że sytuacja na froncie jest zła i – w zasadzie – zgłaszają wątpliwości co do sensowności walk na Wschodzie.
Od momentu kiedy Wisse pojawia się na wyznaczonym stanowisku, a szczególnie odkąd zamyka się pierścień okrążenia, wyraźnie zaczyna rysować się podział, z jednej strony na zwyczajnych żołnierzy i młodych oficerów, którzy chcą w miarę możliwości uczciwie walczyć i przeżyć, z drugiej strony na wyższych oficerów i dowództwo, tchórzliwe, niewykazujące własnej inicjatywy uzależnione od złych rozkazów Hitlera, niewystarczająco dbające o losy własnych żołnierzy. Dość krytycznie przedstawiony jest dowódca okrążonej Szóstej Armii Friedrich Paulus, dla którego niemal do końca najważniejszą wartością jest lojalność wobec przełożonych i żołnierski honor, a nie życie swoich podwładnych. Podział ten odpowiada powstałemu jeszcze w czasie wojny przekonaniu o konieczności rozróżnienia pomiędzy nazistowskim reżimem, a niemieckim społeczeństwem, które w najgorszym razie jest tylko wykonawcą rozkazów. Dalsze wydarzenia, przedstawione przede wszystkim z perspektywy zwykłych żołnierzy podważają sensowność wojny jako takiej. Niemcy, to w większości zwyczajni, dobrzy, młodzi mężczyźni, którzy giną bez sensu, ale sowieci również – widać to w scenie kiedy podczas półgodzinnego zawieszenia broni, żołnierze obu stron wychodzą na tą samą ulicę, aby pozbierać swoich rannych i zabitych. Chodzą obok siebie, patrzą na siebie bez nienawiści, by za moment wrócić na swoje pozycje, walcząc na śmierć i życie.
W filmie pojawia się też wątek melodramatyczny. Paradoksalnie, choć niedoszli kochankowie poznali się dzięki wojnie, przez wojnę nie mogę być razem. W roli żeńskiej Sonja Ziemann (prywatnie, w latach 60., żona Marka Hłaski).


Film, patrzy na bitwę Stalingradzką, przede wszystkim nie jako klęskę wojenną, ale katastrofę humanitarną, a odpowiedzialnością obarcza reżim nazistowski. Widać to na przykład w scenie, kiedy kamera pokazuje rannych żołnierzy, cierpiących, umierających bez lekarstw w prowizorycznym szpitalu w jednej ze stalingradzkich piwnic i konfrontuje to z wygłaszanym przez radio przemówieniem Göringa porównującym Niemców pod Stalingradem do nieugiętych i bohaterskich trzystu Spartan. Widać również w jednej z ostatnich scen filmu, w których padają słowa oficera, tłumaczącego ogrom widzianej tragedii: „Słuchaliśmy rozkazów i wymagaliśmy posłuchu u innych”. Wszystko ostatecznie sprowadza się więc do Hitlera, który – jak zostało pokazane – zza biurka decydował o losie tysięcy ludzi, po klęsce stwierdzając lakonicznie: „To tylko armia. Zaciągniemy nową.”
Jest również w Hunde… scena, która wprawiła mnie w pewne zakłopotanie. Głodny, bliski szaleństwa szeregowy, wymachując kromką chleba i plasterkiem kiełbasy rozpaczliwie wypytuje, w jaki sposób może przeżyć o takiej strawie. Czy to są słowa niemieckiego żołnierza ze zszarganymi nerwami, czy słowa twórców filmu, chcących wzbudzić w widzach litość dla zwykłych niemieckich chłopaków, którzy zginęli na Wschodzie? Być może to kwestia długoletniej socjalizacji w roli Polaka-ofiary, ale w tym momencie pojawiły mi się w głowie obrazy ginących z głodu i wyczerpania w gettach i obozach koncentracyjnych, zjadających wszystko co tylko możliwe powstańców warszawskich i mieszkańców oblężonego Leningradu. I nie było mi tego Niemca bardzo żal.
Całość można obejrzeć w oryginalnej wersji językowej tutaj.