W 1960 roku do kin weszło Zezowate Szczęście Andrzeja Munka. Była to jedna z pierwszych prób włączenia komizmu do opisu rzeczywistości wojennej w polskim kinie. Wcześniej był tylko Dzidziuś Górkiewicz z Eroiki i łagodny humor Zakazanych piosenek. Oczywiście nie należy traktować Zezowatego Szczęścia jako komedii wojennej w ścisłym sensie, tutaj pionierem jest cztery lata późniejszy Giuseppe w Warszawie. Ale w piętnaście lat po zakończeniu wojny, po odwilży 1956 roku i największych sukcesach polskiej szkoły filmowej, możliwe było podejście do tematu w tak niekonwencjonalny sposób.
Wspominam film Munka, ponieważ w tym samym roku w Japonii, kraju również poważnie doświadczonym przez wojnę, Kihachi Okamoto nakręcił Dokuritsu gurentai nishi-e (Westward Desperado). Dzieło, które w brawurowy sposób łączy konwencje filmu wojennego, dramatu, komedii i westernu.
Fabuła filmu umiejscowiona jest w Chinach w czasie II wojny światowej. Oddział żołnierzy japońskich, wyjątkowo niesubordynowany jak na standardy armii cesarskiej, musi odnaleźć stracony w bitwie przez ich towarzyszy broni sztandar. Misja wydaje się niemal samobójcza, bowiem żołnierze muszą zapuścić się głęboko w teren opanowany przez chińskie wojsko i partyzantkę. Niedostatki w liczebności i uzbrojeniu rekompensują jednak sprytem i przebiegłością.
Oglądając ten film byłem zaskoczony jak sprawnie balansuje pomiędzy komediową i dramatyczną tonacją, zachowując jednocześnie zwartą formę. Dominuje humor „żołnierski”, mamy więc cały wachlarz standardowych chwytów w rodzaju przerzucania się granatami, stawania na miny, itp., ale dobrze odegranych i autentycznie śmiesznych. Mamy też komedię pomyłek (szeregowiec przebrany za inspektora wojskowego) i zabawnie rozpisane postacie (żołnierz-wróżbita). Wszystko razem nie nachalne i nieprzekraczające granicy dobrego smaku.
Dodać do tego należy pewien klimat westernu, który widać nie tylko w koncepcie kilku sprawiedliwych przemierzających, w tym przypadku, dziki Wschód. Westernowe jest przede wszystkim ukazanie punktu wypadowego Japończyków, osady w której centralnymi punktami jest burdel i posterunek srogiego szeryfa-komendanta.
-Wygląda Pan jak wódz Indian! / Jedna z aluzji do konwencji westernu. |
Japońska komedia wojenna z elementami westernu już brzmi jak szalony projekt, ale to jeszcze nie wszystko. Nieprzypadkowo wspomniałem na początku o Zezowatym Szczęściu, bo podobnie jak w filmie Munka, Okamoto w Dokuritsu gurentai nishi-e również próbuje dokonać pewnego rozliczenia z czasem wojny i pewnymi cechami charakteru narodowego. Główne ostrze krytyki skierowane jest przeciw specyficznie rozumianemu i wysoko zrytualizowanemu w cesarskiej Japonii pojęciu honoru. Tak rozumiany honor nakazuje wysyłanie żołnierzy na śmierć w celu odzyskania kawałka materiału (bohaterowie filmu nie byli pierwszymi, którzy zostali posłani po sztandar). Ta sama zasada zmusza do samobójstwa albo stawia pod sąd wojskowy żołnierzy, którzy dali się złapać w niewolę wroga. Zatraca się w tym wartość życia ludzkiego, którą film uznaje za najwyższą. Przeciwstawia też zrytualizowany honor japońskiej armii kodeksowi moralnemu opartemu na szacunku i odpowiedzialności za życie towarzyszy, jaki reprezentuje główny bohater oraz dowódca wojska chińskiego, wciąż depczący Japończykom po piętach.
Oficer Armii Chińskiej. Wróg tak wierny, że staje się przyjacielem. |
Film gra na wielu klawiszach. Bardzo często w jednej scenie przechodzi od nieskrępowanego śmiechu do grozy wojennej z melodramatem po drodze, ale zdecydowanie wychodzi z tego obronną ręką. Z pewnością dużą rolę odgrywają tu dobre, ciekawe zdjęcia (pomaga też, że film nakręcony jest w szerokim formacie 2,35:1) oraz montaż i muzyka dobrze współgrające z tempem akcji. Warto go obejrzeć, jeżeli nawet nie dla porównania z polskimi filmami tego okresu, to na pewno dla czystej przyjemności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz