O Bitwie warszawskiej Jerzego Hoffmana trudno byłoby mi napisać pochlebną notkę, a złe recenzje wolę pozostawić profesjonalnym krytykom. Trzymając się jednak tematu, warto przypomnieć pierwszy film, który traktował o tej ważnej dla historii Polski i Europy bitwie. Był to Cud nad Wisłą, którego premiera miała miejsce 16 marca 1921, a więc zaledwie siedem miesięcy po przełomowym epizodzie wojny bolszewickiej i dwa dni przed (!) podpisaniem tzw. traktatu ryskiego, kończącego konflikt.
Film zrealizowano na zamówienie Wydziału Propagandy Ministerstwa Spraw Wojskowych i widać, że na projekt nie szczędzono funduszy. Reżyserii Cudu nad Wisłą podjął się Ryszard Bolesławski, dla którego był to ostatni film nakręcony w Polsce. Ten znany już wówczas, choć wciąż młody reżyser, dalszą karierę filmową robił na Zachodzie. W filmie wystąpiła grupa znanych i popularnych aktorów, m. in. Kazimierz Junosza-Stępowski i Stefan Jaracz, czy młoda Jadwiga Smosarska, dla której był to jeden z pierwszych filmów w karierze (rok wcześniej wróżono jej zresztą wielką przyszłość po roli w filmie Bohaterstwo polskiego skauta tego samego reżysera). Sceny zbiorowe i bitewne zrobiono z dużym jak na tamte czasy i możliwości rozmachem. Z tych względów oraz, rzecz jasna, z powodu ważkiej i aktualnej tematyki, film cieszył się bardzo dużym powodzeniem wśród polskiej widowni.
Do dzisiaj nie zachowała się niestety pełna wersja obrazu. Zachowane elementy pozwoliły na odtworzenie zaledwie około 40 minut, które pozostawiają wiele luk i niedopowiedzeń w fabule. Niemniej całość ogląda się interesująco. Film łączy ze sobą wątki patriotyczne i melodramatyczne; mamy zdradę ojczyzny i wojenną rozłąkę, wszystko okraszone scenami bitewnymi, z pewnymi odniesieniami do konkretnych wydarzeń (śmierć księdza Skorupki).
Międzywojenne filmy patriotyczne nie rezygnowały z konwencji melodramatu. Kadr z filmu. |
Jeśli mowa o konwencji, pozwolę sobie jednak na nawiązanie do najnowszego filmu Hoffmana. W swoim najnowszym obrazie reżyser Trylogii również postawił na konwencję melodramatyczną, która przeżywała swój najlepszy okres w kinematografii lat 20. Dobrze zrobiony melodramat mógł więc być ciekawym zabiegiem artystycznym, odwołaniem się do przeszłości nie tylko poprzez fabułę, ale również formę. Niestety Hoffman nie uniósł tego zadania i trójwymiarowe love story pomiędzy Urbańską i Szycem wygląda nieledwie na karykaturę melodramatów kina niemego, czy nawet Trędowatej, skądinąd przyzwoitego filmu, który Hoffman nakręcił 35 lat wcześniej.
Oczywiście, jeśli chodzi o technikę produkcji nie ma żadnego porównania. Batalistyczne zdjęcia Idziaka do Bitwy warszawskiej są świetne, podczas gdy w tym aspekcie film Bolesławskiego może co najwyżej śmieszyć współczesnego widza. Nie ma w tym nic dziwnego po dziewięćdziesięciu latach, które upłynęły od premiery, możliwości twórców wyewoluowały przez ten czas niewyobrażalnie. Kusząc się jednak na jeszcze jedno porównanie, do mnie bardziej przemawia oszczędna w wyrazie scena śmierci księdza Skorupki w filmie Bolesławskiego, niż jej odpowiednik w najnowszej superprodukcji. Hoffmanowski ksiądz, umierający w zwolnionym tempie przy wtórze anielskich chórów śpiewających „Boże coś Polskę” to filmowy lukier, od którego ilości może zrobić się trochę słabo.
Ksiądz Ignacy Skorupka trafiony bolszewicką kulą. |
Wybierając się na pierwszy polski film 3D warto więc – przynajmniej dla kontrastu – obejrzeć pierwszy polski film o bitwie warszawskiej. W całości dostępny (ze wstępem profesora Jerzego Eislera) tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz